sobota, 19 czerwca 2010

1: Albus Potter

Do oceanu fanowskich fikcji zapragnęłam dolać własną kroplę.
A trzeba przyznać, że jako analizatorka (nie używam słowa "emerytowana analizatorka", bo kimś takim zostaje się do końca swych dni) ze wspomnianym oceanem miałam do czynienia niejednokrotnie. I zachciało mi się też tak - bez ładu - bez logiki - po prostu pisać nie mając z góry żadnego ustalonego scenariusza i nie trzymając się kanonu. (A może po prostu potrzebuję odreagować po egzaminach? :D)

*

Na ulicy Śmiertelnego Nokturnu mieściła się stara, obrzygana knajpa. Nocami przychodzili tam mordercy i dziwki, a flaków, gwałtu i rzygania było tam co niemiara.

To opowiadanie nie ma z tym nic wspólnego. Wiem po prostu, że odrobina krwi i seksu zawsze przyciągnie uwagę czytelnika.

Zresztą wiadomo, że Harry Potter (ulubieniec i wybraniec) trzymał się z dala od takich miejsc. Szczególnie pierwszego września. Oto stał dumny i piękny w złotym blasku słońca, a dłonie jego spoczywały na ramionach syna, Albusa Severusa Pottera. Syna, w którym Harry widział kopię siebie samego. Och czuł, że wspaniałość i chwała są pisane małemu Alowi. Harry niemalże uronił łzę szczęścia, ale powstrzymał się i mężnie zniósł chwilę wzruszenia.
- Tato. Znowu to spojrzenie - wybełkotał Albus tak niewyraźnie, że Harry tylko uniósł brwi.
- Co?
- Nic, nic.
Ten sam wzrok, pomyślał mały Albus. Ten sam wzrok, którym spoglądał na swojego starszego syna, Jamesa. Duma, wiara, że nie zawiodę jego nadziei, że nie splamię dobrego imienia rodziny Potterów.
- Nic, nic - powtórzył Albus i tym razem spuścił wzrok. - Ale, tato...
Dochodziła jedenasta. Dookoła wrzawa, szybkie całusy i uściski, bieganina, para buchająca od strony lokomotywy.
Ostatnia szansa.
- Jeżeli Hufflepuff jest dla słabych, ja... nadaję się tylko tam. No a... James śmieje się, że może nawet trafię do Slytherinu. Mama, ciocia, wujek... wszyscy są pewni, że będę gryfonem. Jakby nie dawali mi innego wyboru, oni -
Harry nie stracił pewności siebie. Uśmiechnął się do syna dodając mu otuchy. Dłonie zacisnęły się na ramionach Albusa w ojcowskim geście.
- Oj, Albus Albus - westchnął, jakby chciał zakończyć rozmowę. Nagle jednak przygasł. Nerwowo rozejrzał się dookoła patrząc, czy nikt ich nie podsłuchuje, czy nikt nie patrzy. Ale nie: Hermiona i Ginny to całują, to przytulają Rose, Ron zabawia Hugo i Lily. Harry spojrzał na syna i uśmiechnął się nieznanym dotąd, tajemniczym uśmiechem. - Nie ma co się bać. Sprawa jest prosta i oczywista - powiedział tak cicho, że Albus z trudem dosłyszał.
- Hm?
- Z tą Tiarą Przydziału... Można się z nią dogadać. Można jej wmówić... to znaczy... bo widzisz... Bo widzisz, tak było w moim przypadku - wyszeptał do synowskiego ucha. - Ta stara, głupia Tiara Przydziału. Myślisz, że to coś posiada w ogóle własny rozum? Boisz się rozpadającego się ze starości, podziurawionego i zakurzonego kawałka materiału? Powiesz jej stanowczo, że chcesz być w Gryffindorze i bum! - tu Harry pstryknął palcami. - I jesteś w Gryffindorze! Proste?
- A... Ale... - Albus stał sztywno, jakby go kto w ziemię wetknął i tylko rozszerzył oczy.
- No! - Harry obrócił syna i poklepał po plecach, by pośpieszyć go w stronę pociągu. - To teraz leć! Pędź i pokaż im, co znaczy nazwisko "Potter"! Nie daj się...!
Harry coś tam jeszcze krzyczał, ale Albus już nie słyszał - biegł tak szybko, że w uszach mu szumiało. Jego jedynym celem na obecną chwilę stał się teraz pociąg, a reszta świata rozpłynęła się we mgle.
- Idź tam i zostań prawdziwym gryfonem! Takim, z którego będę dumny! Pamiętaj: Gryffindor to jedyna potęga! - krzyczał tymczasem Harry stojący w blasku słońca, a pobliskie lasy i góry zdawały się drżeć i rozsypywać pod jego mocą.
- Boże, to Potter, ten świr - padł cichy komentarz ze strony szarego tłumu.
- Dobrze już, dobrze, Harry. Ludzie się patrzą - wymamrotała Ginny.